Fight Club- Chucka Palahniuk/David Fincher


Książka:
stron: 235
tytuł oryginału: Fight club 
rok pierwszego wydania: 1996

Film
czas: 2 godz.19 mint
oryginalny tytuł: Fight club
reżyseria: David Fincher
scenariusz:  Jim Uhls
gatunek: thriller, psychologiczny
produkcja: USA, Niemcy
światowa premiera: 10 września 1999
polska premiera: 11 lutego 2000

<--marzy mi się ten plakat na ścianie. Ktoś coś?


Ostatnio było bardziej dziewczyn, więc teraz  idziemy w drugą stronę, choć sama uważam się za fankę tego bardzo popularnego filmu, o ile mi wiadomo aktualnie znajdującego się na 10 miejscu rankingu IMDb ze średnią 8,8, ale zanim przedstawię  jego tytuł (Kucze! Nie tak łatwo dopasowywać coś, co się gada w Radiu do bloga, Wy widzicie z boku plakacik i nie ma elementu zaskoczenia, bez sensu :<  ) - mała podpowiedź w postaci piosenki:



Jest to piosenka (mam nadzieję, że wysłuchaliście. Serio. Proszę, słuchajcie. Świetna jest) ,,Where is my mind” zespołu the Pixies i pewnie niektórzy już wiedzą, o czym dzisiaj mowa (...chyba rezygnuję z dopasowywania audycji pod bloga. bo jak zastąpić ,,o czym dzisiaj mowa" ?! nie da się nooo...)

I choć pierwsza i druga zasada klubu walki brzmi : nie rozmawiać o klubie walki, to dzisiaj ją złamiemy, bo chcę wam przedstawić- choć pewnie większości nie muszę-  i polecić książkę Chucka Palahniuka i jej adaptację- czyli ,,Fight club”

Film bardzo długo widniał na mojej liście ,,do obejrzenia”,  ale najpierw chciałam przeczytać książkę. I pewnie gdyby nie czysty przypadek, zobaczyłabym go za jakieś kilkanaście miesięcy (jeśli w ogóle).

Ale obejrzałam. Przypadkiem, bo nuda, bo dziecko nic ciekawszego nie miało. A przypadek ten- zaowocował pasją filmową. Serio-serio. W czasie ,,Fight clubu" powiedziałam ,,wow! to jest co. To jest świetne. Filmy są świetne. Nie jakieś tam coś na odmóżdżenie w sobotni wieczór, ale najprawdziwsza Sztuka, mnogość interpretacji, emocje, przeżywanie czegoś, czego nigdy nie będę miała okazji przeżyć". (No dobra. Nie powiedziałam tak.  Za mądre jak na mnie. W czasie seansu starałam się powstrzymać od śmiechu gdy słyszałam...specyficzny głos Nortona. Ale po obejrzeniu tak powiedziałam, tak tak! No i obejrzałam wszystkie inne filmy z Nortonem. Dobra. NIEISTOTNE. Kiedyś to wyjdzie.)

<tak. ilość rzeczy związanych z Fight Clubem na moim komputerze jest przeogromna. Właściwie, mogę zrobić o tym osobnego bloga>


Jak już wspomniałam bardzo popularna ekranizacja  z moim zdaniem świetnymi głównymi rolami: od niego zaczęła się moja mała (malutka.  Malusieńka. Minimalna. Kto mnie zna, ten wie, że wręcz niewyczuwalna) obsesja na punkcie Edwarda Nortona, przekonałam się do Brada Pitta, za którego rolami wcześniej raczej nie przepadałam (dobra. Nonkonformizm. Wszyscy lubią Pitta !? To ja nie, a jak!!) , i jeszcze bardziej polubiłam Helenę Bonham Carter.

Co można powiedzieć o ,,Fight clubie’"...Hmm...

Poznajemy bezimiennego ,,narratora’’  (choć tutaj co do imienia jest sporo teorii)

Dowiadujemy się, że jest cierpiącym na bezsenność  kawalerem, i właśnie dlatego zaczyna uczęszczać na spotkania przeróżnych grup wsparcia- na jednym z nich poznaje Marlę.

Pewnego dnia, w czasie podróżny służbowej, poznaje Tylera- a znajomość ta wywraca jego życie do góry nogami. Wspólnie (no...powiedzmy...)  zakładają tytułowy klub walki.

W nim zmęczeni i znudzeni życiem mężczyźni szukają odmiany i ucieczki- znajdują ją w walce wręcz jeden na jednego.


Ojjj, dzieje się. I o  ile wcześniej trochę mnie odrzucały filmy pełne przemocy, tak ten, paradoksalnie, stał się jednym  z moich ulubionych. Bo trzeba przyznać, że brutalnych scen, które mogą co niektórych odrzucać ( OK. akurat w tym przypadku nie tylko sceny bicia są odrzucające. Uważajcie, gdzie oglądacie ten film, na szkolny Dzień Chłopaka to raczej słaby pomysł...), jest sporo.

Może trochę o duecie aktorskim, który stworzyli Pitt i Norton.

 Pomijając oczywiste powody- takie jak talent i bezcenne doświadczenie- dla których Pitt został wybrany do roli Tylera, niemałe znaczenie miała jego wcześniejsza współpraca z reżyserem Davidem Fincherem przy filmie ,,Siedem” oraz fakt, że po filmach takich jak ,,Siedem lat w Tybecie”,  ,,12 małp” czy ,,Wywiad w wampirem” był uwielbiany przez publiczność, i samym swoim wizerunkiem zapewniał filmowi ogromną reklamę.

No i rola Narratora, której wybór okazał się sporym wyzwaniem, a rozważani byli m.in. Matt Damon i Sean Penn. Ostatecznie to David Fincher zdołał nakłonić wytwórnię, że najlepszym wyborem będzie Edward Norton- wtedy, w 1999 roku, już dwukrotnie nominowany do Oscara za role w filmach ,,Więzień nienawiści” i ,,Lek pierwotny”.

<Norton i Fincher, no jak pięknie!>


Trudno nie wspomnieć o tym, że po swoim debiucie, na festiwalu w Wenecji we wrześniu 1999 roku, film nazwany został ,,Mechaniczną pomarańczą” ostatniej dekady XX wieku. Oczywiście nie obyło się bez skrajnych opinii- jeden z recenzentów londyńskiej gazety doszukał się w filmie sporej ilości odwołań do faszyzmu, poza tym bardzo komentowana była przesadna brutalność i – w tym muszę się zgodzić-  dość słabe zakończenie.

Dodam jeszcze, że film uplasował się na 4 miejscu w rankingu 100 filmów wszech czasów ogłoszonym przez magazyn ,,Total film”

Oczywiście muszę też wspomnieć o książce, którą przeczytałam już po zobaczeniu filmu, więc ciężko stwierdzić, jak bardzo różniłabym się moja ocena, gdybym ją przeczytała wcześniej, tym bardziej, że ekranizacja wryła mi się w głowę bardzo mocno i podczas lektury niektórych scen wprost nie dało się wyprzeć. Książkę jednak warto przeczytać choćby dlatego, że w filmie nie umieszczono kilku bardzo..ciekawych, zabawnych i w Palahniukowym stylu wpływających na co wrażliwsze struny wyobraźni i poczucia dobrego smaku fragmentów.


<jednak umiem się powstrzymać od wywyższania Nortona!>


Ale zarówno w filmie jak i książce spore wrażenie robi narracja. Momentami dość skomplikowana: Mamy gwałtowne przeskoki w czasie, , w miejscach, a jedna myśl narratora goni następną (czytasz czytasz, dialog, gadają sobie, fajnie fajnie, przyjemnie.. a tu nagle:  ,,I tak wszyscy umrzemy", ,,Wszyscy których kochasz cię porzucą" i takie tam.. Nie bierzmy tego do siebie. Simply Palahniuk). Bardzo  chaotyczna, przy czym bardzo wciągająca

Akurat w przypadku ,,Fight clubu” ciężko po mnie oczekiwać obiektywnej opinii, bo szczerze przyznaję- uwielbiam film i mam do niego dość dziwny sentyment.

Ale mimo wszystko myślę że warto sięgnąć po obie pozycje, bo obie są bardzo ciekawym odskokiem od rzeczywistości . Z jednej strony mamy nietuzinkowego pisarza, wykorzystującego artystyczne zamieszanie, a z drugiej: genialnego reżysera  i aktorów.

Wybór zostawiam wam, po raz kolejny zachęcam do komentowania :>

Zwiastunik: 
P.S Musi być!

P.S.1: ,,ten film oglądam tylko dla sceny, w której Norton obija Jareda Leto" <to nie ja rzekłam. Ale całkiem całkiem mnie to rozbawiło. Z pozdrowieniami dla Człowieka, Który To Powiedział! ;> >


P.S.2 O ile u mnie oglądanie Fight Clubu w całości oznacza, że jest u mnie coś źle-źle <właściwie od początku do końca oglądałam dwa razy>, tak film znam na pamięć dzięki ciągłemu wracaniu do pojedynczych scen. Wśród nich- jedna z moich ulubionych:
<trochę brutalnie się zrobiło.Dość tej przemocy na dziś >




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz