Więzień Nienawiści- Tony Kaye



Film
czas: 1 godz. 59 min.
tytuł oryginału: American History X
reżyseria: Tony Kaye
scenariusz: David McKenna
gatunek: dramat
produkcja: USA
światowa premiera: 30 paździenika 1998

Świadectwo przemiany, jaką pod wpływem kilku wynikających z siebie  wydarzeń może przejść człowiek. Tak- pokrótce - opisać można film ,,Więzień nienawiści’’ z 1998 roku, wyreżyserowany przez Tony’ego Kaye’a (reżyserski debiut), z genialną rolą Edwarda Nortona. (tak tak)

Derek Vinyard  jest amerykańskim neonazistą, czego nie ukrywa, a czym się szczyci. Jego klatkę piersiową zdobi duża, wytatuowana swastyka, a pokój, który dzieli z młodszym bratem, wypełniony jest hasłami i plakatami propagującymi jego życiową ideologię oraz zdjęciami Hitlera.  Wśród ludzi o podobnych poglądach budzi ogromny szacunek;  to on jest pomysłodawcą większości akcji, mających za zadanie wypędzić obcokrajowców z Ameryki. Jak się dowiadujemy, Derek nie zawsze miał tak skrajne poglądy- jako licealista zafascynowany był językiem angielskim, którego nauczał afroamerykański nauczyciel- Bob Sweeney- dla Dereka  ogromny autorytet- osoba, którą cytuje w czasie rodzinnych dyskusji z ojcem. Imponuje mu nienachlany, ale skuteczny sposób, w jaki nauczyciel walczy o tolerancję i szacunek dla odmiennych kultur poprzez m.in. wprowadzenie do kanonu szkolnych lektur książek czarnoskórych autorów.

Wszystko zmienia się w dniu, w którym na służbie ginie ojciec Dereka. Od tego momentu zaczyna w nim rosnąć nienawiść dla odmiennych kultur, pragnie za wszelką cenę pozbyć się ludzi innej rasy czy pochodzenia z Ameryki. Pewnej nocy, już jako zagorzały skinhead i neonazista, zabija dwóch Murzynów, próbujących ukraść jego samochód. Za podwójne zabójstwo zostaje skazany na 3 lata więzienia. Jak się okazuje, poznaje tam ludzie o podobnych poglądach i szybko wchodzi w ich (budzące postrach wśród innych więźniów…) towarzystwo, pogłębiając tym samym swoją nienawiść do wszelkiej odmienności..



Jedno więzienne wydarzenie (pozdrawiam moją klasę, pozdrawiam...) wpływa na resztę jego życia, zmianę poglądów, uświadomienie sobie, jak bezsensu były jego dotychczasowe czyny . Jednak nawet jeśli on przeżył pozytywną przemianę, to jego młodszy brat- Daniel- który nie miał męskiego autorytetu w postaci chociażby ojca, upodobał sobie styl życia starszego, budzącego respekt i lęk brata. Podczas pobytu Dereka w więzieniu, ten spokojny i przysłuchujący się dotąd z dystansem rodzinnym kłótnią młody chłopak wsiąka w świat skinheadów chcąc dorównać Derekowi sprzed lat . Z dobrego ucznia zmienia się w  młodego neonazistę. Jedną z konsekwencji jego nowych poglądów jest napisanie szkolnej pracy pt. ,,Mein Kampf’’, wychwalającej Hitlera i ukazującej go jako bohatera narodowego, z którego każdy powinien czerpać jak najwięcej . W ramach kary za kontrowersyjną pracę, nauczyciel –ten sam, który uczył wcześniej Dereka -  każe mu napisać pracę o jego bracie i skutkach, jakie pamiętna noc zabójstwa wywarło na życie całej rodziny, Daniela i samego Dereka . W taki też sposób poznajemy całą ich historię…



Derek widząc zmianę, jaka zaszła w Danielu, po wyjściu z więzienia stara się odciąć od przeszłości i  uratować pogrążającego się brata. Pytanie, czy nie jest za późno.

Jak już wspomniałam (i wspominać będę często)- genialna rola Edwarda Nortona, za którą nominowany był – drugi, i jak na razie ostatni raz-  do Oscara w kategorii ,,najlepszy aktor pierwszoplanowy’’. Zresztą, moim zdaniem,  to obok ,,Lęku pierwotnego”  i ,,Fight clubu” najlepsza rola Nortona, ale też najbardziej wymagająca, jaką przyszło mu w dotychczasowej karierze zagrać.  Na potrzebę filmu aktor musiał przybrać 13 kg czystej masy mięśniowej, i oczywiście ogolić się na łyso.  Sama gra jest tak przekonywująca, że aż wstrząsająca. Norton nie wcielił się w filmie  w jedną rolę, ale zagrał  budzącego strach skinheada, zagubionego więźnia i opiekuńczego brata i syna.  Genialnie ukazał w tej kreacji tę przemianę.

Film nie należy do przyjemnych. Nie należy też do takich, do których chce się często wracać, chociaż sama uważam, że jest rewelacyjny i w mojej osobistej skali daję mu najwyższą ocenę. Ale może przerażać. Może poruszać. Niektóre sceny mogą szokować czy zmuszać do odwrócenia wzroku.



Poza tym: montaż. Nie chcę tutaj znowu wychwalać Nortona (dobra. chcę), który to zabrał się za ten element filmu po odsunięciu od niego reżysera. Ale sposób przedstawienia historii, przedstawienie  , nazwijmy to, życia ,,wcześniejszego Dereka” w postaci czarno-białych ujęć, przeplatane  z kolorową ,,teraźniejszością” robią spore wrażenie. Mi po tym filmie zostało w głowie kilka scen, ujęć, między innymi postawa i wyraz twarzy filmowego Dereka w momencie zatrzymania przez policję, czy późniejsza scena przed lustrem, gdy zasłania dłonią swastykę na piersi. Zdecydowanie są to moje pierwsze skojarzenia gdy myślę o  ,,Więźniu nienawiści”.

Niewątpliwą zaletą filmu jest to, w jaki pokazuje on przewrotność losu i zmianę bohatera. A końcówka filmu co niektórych wzruszy, innych zaskoczy, a jeszcze innych zszokuje.  

Genialny film o młodych ludziach, zagubionych w wyznawanej przez siebie ideologii.

Zwiastun:

Ciekawostka, znów Oscarowa ;)


Raczej nieczęsto się zdarza, żeby Polska miała okazję cieszyć się z tej prestiżowej nagrody,  
Jednak czasem mamy ku temu okazję- tak jak np. w roku 1983, kiedy to polski twórca, Zbigniew Rybczyński, został uhonorowany statuetką za film ,,Tango” w kategorii najlepszy krótkometrażowy film animowany. 

Sytuacja, wiadomo, stresująca, więc Pan Rybczyński po odebraniu nagrody wyszedł na papierosa odreagować. Wracając- trafił na mało wyrozumiałego ochroniarza, który nie chciał go wpuścić do środka. Pana Rybczyńskiego poniosło, skopał ochroniarza, za co trafił do aresztu.


Tu można posłuchać :>






Django- Quentin Tarantino


Film
czas: 2 godz.45 min.
reżyseria i scenariusz: Quentin Tarantino
gatunek: dramat, western
produkcja: USA
światowa premiera: 25 grudnia 2012
polska premiera: 18 stycznia 2013

A tu do posłuchania ;>


Nominowany w tym roku do Oscara w głównej kategorii-  ,,DjangoQuentina Tarantino (przyznam szczerze. Nie należę do ludzi, którzy słysząc nazwisko tego twórcy piszczą, biją pokłony i wyją  wniebogłosy. Inne jego filmy najzwyczajniej mnie momentami śmieszą, momentami żenują, momentami odrzucają. W niczym mu nie umniejszając- do fanek się zdecydowanie nie zaliczam).

Jednak ,,Django" mnie rozwalił. Prawie 3-godzinna historia. Wydawać by się mogło (i ja z takim podejściem do filmu tego podchodziłam) że taka długość filmu będzie jego wadą. Owszem- jak dla mnie, film mógł trwać dłużej ;>

Film jest przekroczeniem reguł rządzących westernem, ale też swego rodzaju hołdem oddanym ulubionemu gatunkowi reżysera .

 Podobnie jak w przypadku ,,Bękartów wojny” tytuł jest nawiązaniem do starego włoskiego filmu, w tym przypadku do ,,Django” z 1966.

Tytułowy bohater to wyzwolony niewolnik. Wraz z niemieckim dentystą, doktorem Schulzem, wyruszają na poszukiwania żony Djnago, Broomhildy, która więziona jest w domu okrytego haniebną sławą i słynącego ze szczególnego okrucieństwa, Calvina Candiego. (no i jak tu nie wspomnieć o niedocenianym, omijanym szerokim łukiem przez Akademię Leonardzie DiCaprio? Z całą moją sympatią do Christopha Waltza, którego szczerze uwielbiam i uśmiech sam wchodzi mi na twarz gdy ten pojawia się na ekranie, to nie On w tym filmie jest Mistrzem Drugiego Planu. Inna sprawa, że rolę Doktora Schulza prędzej podciągnęłabym do roli pierwszoplanowej... Gdzie tu sprawiedliwość, no gdzie !? I potem gada DiCaprio, że rezygnuje z aktorstwa, no jak tak można...)


< tę scenę będę dawać jako czołowy przykład geniuszu DiCaprio. Zawsze>


Historia raczej nie porywa, ale aktorstwo, realizacja i muzyka są na obłędnie wysokim poziomie. Najwyższy popis swojego talentu daje Christoph Waltz, odkryty dla światowego kina dzięki roli w innym filmie Tarantino- ,,Bękartach wojny”, za który to film dostał Oscara i Złoty Glob  dla najlepszego aktora drugoplanowego. W tym roku (brawa. Niewymuszone, szczerze gratuluję i bardzo się cieszyłam! Jednak w głowie cały czas siedziała mi rola DiCaprio..) udało mu powtórzyć się ten podwójny sukces. A jeśli już mówię o aktorach to na brawa zasługuje bawiąca do łez postać Samuela L.Jacksona.


<musi być. MUSI>


Jednych może zniechęcać- i już słyszałam takie opinie-  ilość przemocy w filmie, choć myślę że jak na Tarantino nie było jej aż tak odrzucająco dużo.

Właściwie na osobną audycję zasługuje muzyka. Absolutnie genialna, w pełni oddająca klimat filmu. I o ile rzadko się zdarza, bym zwróciła w filmie uwagę na muzykę tak w tym przypadku- jestem zachwycona.

Zwiastun:


Ciekawostka ;)

Skąd wzięła się nazwa ,,Oscar" ?

Oficjalnie nagroda Amerykańskiej  Akademii Sztuki i wiedzy filmowej  nazywana jest Academy Award of Merit, jednak od roku 1931 używa się potocznej nazwy Oscar.

Pochodzi ona od uwagi wygłoszonej w roku 1931 przez Margaret Herrick, bibliotekarki Akademii, że statuetka przypomina jej wuja Oscara Pierce. Usłyszał to hollywoodzki dziennikarz Sidney Skolsky, któremu bardzo spodobało się to określenie i zaczął go używać w swoich felietonach. Nazwa się przyjęła i funkcjonuje do dziś.






Lincz- Krzysztof Łukaszewicz


Film
czas: 1 godz. 21 min.
reżyseria i scenariusz: Krzysztof Łukaszewicz
gatunek: dramat, thriller
produkcja: Polska
światowa premiera: 17 września 2010
polska premiera: 13 maja 2011


Dziś po raz pierwszy  mam okazję chwalić polskie kino. Konkretnie- film ,,Lincz” z 2010 roku w reżyserii Krzysztofa Łukaszewicza .

Inspiracją do stworzenia tego filmu, były wydarzenia znane szerzej jako ,,Samosąd we Włodowie”. Historia  z 2005 roku, kiedy to w niewielkiej wsi na północy Polski sześciu mieszkańców dokonało tytułowego ,,linczu” na  terroryzującym mieszkańców wsi recydywiście- filmowym Zaranku.

Zaranek ma na sumieniu wiele. Wielokrotnie karany, w przerwach między wyrokami wyłudza renty od mieszkańców dwóch wsi, zastrasza, wymusza pieniądze od personelu okolicznych sklepów a w niektórych przypadkach grozi zabójstwem. Jakby tego było mało- policja kompletnie nie reaguje na wezwania telefoniczne ani na osobiste zgłoszenia poszkodowanych.

Sześciu mężczyzn. Ojców, mężów, braci, synów nie mogących patrzeć na bezkarność Zaranka postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce. Wiedząc, że nie mają co liczyć na pomoc organów ścigania-sami wymierzają wyrok.  I tu pojawiają się pytania: czy przekraczają cienką granicę między samoobroną a samosądem? Dlaczego policja chce pomóc, a nie może? Czy to możliwe, że wszyscy ludzie pełniący władzę aż tak boją się jednego człowieka? I dlaczego do jakiejkolwiek legalnej interwencji dochodzi dopiero w obliczu tragedii? I czy tragedii (i mam tu na myśli zarówno zabójstwo Zaranka, jak i całokształt jego ,,działalności") można było uniknąć?



Na pytania te nie ma dobrych odpowiedzi. Sytuację trudno ocenić. Trudno osądzić, zająć jakiekolwiek pewne stanowisko. Powiedzmy sobie szczerze- film do najprzyjemniejszych nie należy. Jeśli ktoś szuka łatwej rozrywki na odstresowanie po całym tygodniu pracy - w ,,Linczu" tego nie znajdzie.

,,Lincz” to nie tylko bardzo dobry film pod względem historii i realizacji  . Warto obejrzeć go również ze względu na świetną, wręcz momentami przeszywającą rolę   Wiesława Komasy i bardzo dobrą grę, chyba niedocenianych w polskim kinie- Leszka Lichoty i Łukasza Simlata.

Zwiastun:


Nowość, nowość !! ;)
(taka mała rewolucja wtedy nastąpiła i trzeba było i u mnie zrobić jakieś zmiany. Więc: ciekawostki! ;) )

Ciekawostka filmowa na dziś: czy wiecie, czym zajmował się Harrison Ford, zanim został gwiazdą ,,Gwiezdnych wojen” ? Otóż odtwórca roli Indiany Jonesa zajmował się stolarstwem

O ile to może jeszcze nie zaskakuje i nie specjalnie dziwi, to czy przychodzi wam do głowy, jaki popularny aktor dorabiał, pozując nago studentom malarstwa? Siedmiokrotny James Bond, zdobywca Oscara za rolę w filmie ,,Nietykalni”z 1987- sir Sean Connery.




+Uwaga! Krok szalonej odwagi ze strony autorki bloga :> Dla tych, którzy wolą słuchać niż czytać: oto ja w wersji mówionej ;>



Across the Universe- Julie Taymor


Film
czas: 2 godz.13 min.
reżyseria: Julie Taymor
scenariusz:  Dick Clement/Ian La Frenais
gatunek: melodramat, musical
produkcja: USA, Wielka Brytania
światowa premiera: 9 września 2007
polska premiera: 4 stycznia 2008


Ostatnio polscy fani legendarnego zespołu The Beatles mają powody do radochy:  22 czerwca swój pierwszy koncert (w pięćdziesięcioletniej karierze, huhu!) w naszym kraju da sir Paul McCartney! Dla wielu spełnienie wieloletnich marzeń, dla innych wydarzenie kulturalne, na którym warto się pojawić, a dla innych okazja, by za kilka lat móc powiedzieć dzieciom: byłam na koncercie Beatlesa, ha!   I ja, jako fanka Beatlesów, pozostając w beatlesomaniakalnym klimacie, chciałabym polecić film ,,Across the Universe" z 2007 roku.

Trochę o filmie: historia, co raczej nie dziwi, osadzona jest w hippisowskich latach ’60 XX wieku. Filmowy Jude jedzie do Ameryki, by tam odnaleźć swojego ojca. Zaprzyjaźnia się z Maxem, i zakochuje w jego siostrze- Lucy- która kilka miesięcy wcześniej straciła swojego chłopaka, stacjonującego na wojnie w Wietnamie.  Tym bardziej wzrastają jej obawy, gdy do służby powołany zostaje Max.  Cała historia miłości Juda i Lucy, obraca się wokół problemów rasowych, przemian społecznych w Ameryce (,,Revolution", słuchać słuchać) i wojny wietnamskiej.




Przyznaję- niektóre sceny mogą wydawać się niezrozumiałe. Ja sama pierwszy raz film ten zobaczyłam nie będąc jeszcze-tak jak jest teraz- fanką Beatlesów i chyba dlatego wielu rzeczy nie rozumiałam, wydawały mi się zbyt abstrakcyjne . Ale nie chcę przez to powiedzieć, że widzom nie słuchającym  i nie wiedzącym nic o  zespole,  film ten się nie spodoba. Myślę jednak- i tutaj za przykład stawiam samą siebie- że po poznaniu historii i dyskografii Beatlesów film stanie się dużo jaśniejszy i sporą satysfakcję będą dawały nagłe olśnienia, dlaczego jest tak a nie inaczej- i uwierzcie mi, w tym filmie wszystko (wchodzenie przez okno w łazience, plakat Brigitte Bardot...) ma swoją symbolikę, chociaż mimo obejrzenia go kilka razy nadal nie jestem pewna, czy wszystko rozumiem.




No i skoro to musical, ciężko nie powiedzieć czegoś więcej o samej muzyce. Najsłynniejsze przeboje Beatlesów – m.in. ,,Hey Jude” czy ,,All you need is love” -w nowych aranżacjach- jednych mogą odrzucać, a innych zachwycać. Pewnie dlatego tak wielu fanów Beatlesów film ten strasznie się nie spodobał, bo uważali go za swego rodzaju profanację

W musicalu oprócz młodych, początkujących i utalentowanych aktorów pojawiają się takie sławy jak Joe Cocker czy Bono z U2. Wykonują co prawda po jednej piosence, ale z moich obserwacji wynika, że to własnie ich wykonania wywołują największe dyskusje.

Zastanawiając się, jaka jest moja ulubiona scena czy piosenka z filmu, z czasem doszłam do wniosku, że spośród tylu świetnych wykonań, bo aktorzy grający główne role: Juda, Lucy, Maxa czy –chyba szczególnie- Sadie, mają świetne głosy idealnie wpisujące się w aranżacje, doszłam do wniosku że po prostu się nie da. Uwielbiam wykonanie ,,If I Feel” i ,,Something”, przy czym bardzo lubię scenę ,,With a Little help from my friends” i ,,Revolution". I wiele, wiele innych, mogłabym tak wymieniać długo, ale to kiedyś tam wyjdzie ;>

<a tę scenę uwielbiam tak, że bardziej chyba już się nie da>


A. No tak. Jak mogłam tego gdzieś nie wcisnąć. JIM STURGESS. Mistrzunio! (tak. pisząc o aktorach ,,Mistrz" używam TYLKO w kontekście Nortona. Do Sturgessa/Goslinga/McAvoya <i kilku innych. wyjdzie w praniu> używam ,,Mistrzunio"). Od czasu obejrzenia ,,Across..." jestem absolutnie oczarowana Jego aktorstwem. (OK.i całokształtem.Baba. Brytyjski akcent, takie tam).

Bardzo, bardzo polecam ten film nie tylko Beatlesomaniakom. Jak już mówiłam- opinie są skrajne, ale pewne jest, że inaczej spojrzy na niego ktoś, kto ma powierzchowną wiedzą na temat Beatlesów i ktoś, kto naczytał się historii i ciekawostek- w obu przypadkach za przykład biorę samą  siebie. 

Trailerek:
Bonusik na dziś:




Fight Club- Chucka Palahniuk/David Fincher


Książka:
stron: 235
tytuł oryginału: Fight club 
rok pierwszego wydania: 1996

Film
czas: 2 godz.19 mint
oryginalny tytuł: Fight club
reżyseria: David Fincher
scenariusz:  Jim Uhls
gatunek: thriller, psychologiczny
produkcja: USA, Niemcy
światowa premiera: 10 września 1999
polska premiera: 11 lutego 2000

<--marzy mi się ten plakat na ścianie. Ktoś coś?


Ostatnio było bardziej dziewczyn, więc teraz  idziemy w drugą stronę, choć sama uważam się za fankę tego bardzo popularnego filmu, o ile mi wiadomo aktualnie znajdującego się na 10 miejscu rankingu IMDb ze średnią 8,8, ale zanim przedstawię  jego tytuł (Kucze! Nie tak łatwo dopasowywać coś, co się gada w Radiu do bloga, Wy widzicie z boku plakacik i nie ma elementu zaskoczenia, bez sensu :<  ) - mała podpowiedź w postaci piosenki:



Jest to piosenka (mam nadzieję, że wysłuchaliście. Serio. Proszę, słuchajcie. Świetna jest) ,,Where is my mind” zespołu the Pixies i pewnie niektórzy już wiedzą, o czym dzisiaj mowa (...chyba rezygnuję z dopasowywania audycji pod bloga. bo jak zastąpić ,,o czym dzisiaj mowa" ?! nie da się nooo...)

I choć pierwsza i druga zasada klubu walki brzmi : nie rozmawiać o klubie walki, to dzisiaj ją złamiemy, bo chcę wam przedstawić- choć pewnie większości nie muszę-  i polecić książkę Chucka Palahniuka i jej adaptację- czyli ,,Fight club”

Film bardzo długo widniał na mojej liście ,,do obejrzenia”,  ale najpierw chciałam przeczytać książkę. I pewnie gdyby nie czysty przypadek, zobaczyłabym go za jakieś kilkanaście miesięcy (jeśli w ogóle).

Ale obejrzałam. Przypadkiem, bo nuda, bo dziecko nic ciekawszego nie miało. A przypadek ten- zaowocował pasją filmową. Serio-serio. W czasie ,,Fight clubu" powiedziałam ,,wow! to jest co. To jest świetne. Filmy są świetne. Nie jakieś tam coś na odmóżdżenie w sobotni wieczór, ale najprawdziwsza Sztuka, mnogość interpretacji, emocje, przeżywanie czegoś, czego nigdy nie będę miała okazji przeżyć". (No dobra. Nie powiedziałam tak.  Za mądre jak na mnie. W czasie seansu starałam się powstrzymać od śmiechu gdy słyszałam...specyficzny głos Nortona. Ale po obejrzeniu tak powiedziałam, tak tak! No i obejrzałam wszystkie inne filmy z Nortonem. Dobra. NIEISTOTNE. Kiedyś to wyjdzie.)

<tak. ilość rzeczy związanych z Fight Clubem na moim komputerze jest przeogromna. Właściwie, mogę zrobić o tym osobnego bloga>


Jak już wspomniałam bardzo popularna ekranizacja  z moim zdaniem świetnymi głównymi rolami: od niego zaczęła się moja mała (malutka.  Malusieńka. Minimalna. Kto mnie zna, ten wie, że wręcz niewyczuwalna) obsesja na punkcie Edwarda Nortona, przekonałam się do Brada Pitta, za którego rolami wcześniej raczej nie przepadałam (dobra. Nonkonformizm. Wszyscy lubią Pitta !? To ja nie, a jak!!) , i jeszcze bardziej polubiłam Helenę Bonham Carter.

Co można powiedzieć o ,,Fight clubie’"...Hmm...

Poznajemy bezimiennego ,,narratora’’  (choć tutaj co do imienia jest sporo teorii)

Dowiadujemy się, że jest cierpiącym na bezsenność  kawalerem, i właśnie dlatego zaczyna uczęszczać na spotkania przeróżnych grup wsparcia- na jednym z nich poznaje Marlę.

Pewnego dnia, w czasie podróżny służbowej, poznaje Tylera- a znajomość ta wywraca jego życie do góry nogami. Wspólnie (no...powiedzmy...)  zakładają tytułowy klub walki.

W nim zmęczeni i znudzeni życiem mężczyźni szukają odmiany i ucieczki- znajdują ją w walce wręcz jeden na jednego.


Ojjj, dzieje się. I o  ile wcześniej trochę mnie odrzucały filmy pełne przemocy, tak ten, paradoksalnie, stał się jednym  z moich ulubionych. Bo trzeba przyznać, że brutalnych scen, które mogą co niektórych odrzucać ( OK. akurat w tym przypadku nie tylko sceny bicia są odrzucające. Uważajcie, gdzie oglądacie ten film, na szkolny Dzień Chłopaka to raczej słaby pomysł...), jest sporo.

Może trochę o duecie aktorskim, który stworzyli Pitt i Norton.

 Pomijając oczywiste powody- takie jak talent i bezcenne doświadczenie- dla których Pitt został wybrany do roli Tylera, niemałe znaczenie miała jego wcześniejsza współpraca z reżyserem Davidem Fincherem przy filmie ,,Siedem” oraz fakt, że po filmach takich jak ,,Siedem lat w Tybecie”,  ,,12 małp” czy ,,Wywiad w wampirem” był uwielbiany przez publiczność, i samym swoim wizerunkiem zapewniał filmowi ogromną reklamę.

No i rola Narratora, której wybór okazał się sporym wyzwaniem, a rozważani byli m.in. Matt Damon i Sean Penn. Ostatecznie to David Fincher zdołał nakłonić wytwórnię, że najlepszym wyborem będzie Edward Norton- wtedy, w 1999 roku, już dwukrotnie nominowany do Oscara za role w filmach ,,Więzień nienawiści” i ,,Lek pierwotny”.

<Norton i Fincher, no jak pięknie!>


Trudno nie wspomnieć o tym, że po swoim debiucie, na festiwalu w Wenecji we wrześniu 1999 roku, film nazwany został ,,Mechaniczną pomarańczą” ostatniej dekady XX wieku. Oczywiście nie obyło się bez skrajnych opinii- jeden z recenzentów londyńskiej gazety doszukał się w filmie sporej ilości odwołań do faszyzmu, poza tym bardzo komentowana była przesadna brutalność i – w tym muszę się zgodzić-  dość słabe zakończenie.

Dodam jeszcze, że film uplasował się na 4 miejscu w rankingu 100 filmów wszech czasów ogłoszonym przez magazyn ,,Total film”

Oczywiście muszę też wspomnieć o książce, którą przeczytałam już po zobaczeniu filmu, więc ciężko stwierdzić, jak bardzo różniłabym się moja ocena, gdybym ją przeczytała wcześniej, tym bardziej, że ekranizacja wryła mi się w głowę bardzo mocno i podczas lektury niektórych scen wprost nie dało się wyprzeć. Książkę jednak warto przeczytać choćby dlatego, że w filmie nie umieszczono kilku bardzo..ciekawych, zabawnych i w Palahniukowym stylu wpływających na co wrażliwsze struny wyobraźni i poczucia dobrego smaku fragmentów.


<jednak umiem się powstrzymać od wywyższania Nortona!>


Ale zarówno w filmie jak i książce spore wrażenie robi narracja. Momentami dość skomplikowana: Mamy gwałtowne przeskoki w czasie, , w miejscach, a jedna myśl narratora goni następną (czytasz czytasz, dialog, gadają sobie, fajnie fajnie, przyjemnie.. a tu nagle:  ,,I tak wszyscy umrzemy", ,,Wszyscy których kochasz cię porzucą" i takie tam.. Nie bierzmy tego do siebie. Simply Palahniuk). Bardzo  chaotyczna, przy czym bardzo wciągająca

Akurat w przypadku ,,Fight clubu” ciężko po mnie oczekiwać obiektywnej opinii, bo szczerze przyznaję- uwielbiam film i mam do niego dość dziwny sentyment.

Ale mimo wszystko myślę że warto sięgnąć po obie pozycje, bo obie są bardzo ciekawym odskokiem od rzeczywistości . Z jednej strony mamy nietuzinkowego pisarza, wykorzystującego artystyczne zamieszanie, a z drugiej: genialnego reżysera  i aktorów.

Wybór zostawiam wam, po raz kolejny zachęcam do komentowania :>

Zwiastunik: 
P.S Musi być!

P.S.1: ,,ten film oglądam tylko dla sceny, w której Norton obija Jareda Leto" <to nie ja rzekłam. Ale całkiem całkiem mnie to rozbawiło. Z pozdrowieniami dla Człowieka, Który To Powiedział! ;> >


P.S.2 O ile u mnie oglądanie Fight Clubu w całości oznacza, że jest u mnie coś źle-źle <właściwie od początku do końca oglądałam dwa razy>, tak film znam na pamięć dzięki ciągłemu wracaniu do pojedynczych scen. Wśród nich- jedna z moich ulubionych:
<trochę brutalnie się zrobiło.Dość tej przemocy na dziś >




Czarny Łabędź-Darren Aronofsky



Film
 czas: 1 godz.48 min.
tytuł oryginału: Black swan
reżyseria: Darren Aronofsky
scenariusz: Mark Heyman/ John J.McLaughlin
gatunek: dramat psychologiczny
produkcja: USA
światowa premiera: 1 września 2010
polska premiera: 21 stycznia 2011


Gdy  usłyszałam,  że kolejna audycja będzie dotyczyła pasji , od razu pomyślałam o bardzo głośnym filmie z 2010 roku, dość kontrowersyjnym, brutalnym, na swój sposób przerażającym, i nominowanym Oscara w 4 kategoriach, w tym kategorii głównej (ostatecznie przegrał z ,,Jak zostać królem”).

Mówię tu o amerykańskim dramacie psychologicznym- który myślę, że wielu z was już widziało, ale jeśli znajdzie się ktoś, kto jeszcze nie miał okazji, to zdecydowanie polecam-  ,,Czarnym łabędziu”- filmie reżysera ,,Requiem dla snu” z nagrodzoną Oscarem i Złotym Globem rolą  Natalie Portman.  

Chociaż akurat w kwestii przyznawania tych prestiżowych nagród nie obyło się bez kontrowersji-  Portman otrzymała nagrodę akademii jeszcze przed ujawnieniem opinii publicznej faktu, że w scenach tańca aktorkę zastępowała  dublerka, profesjonalna baletnica od lat ćwicząca swój warsztat, przez co wiele osób stwierdziło, że aktorka na statuetkę nie zasługuje.  Nie mniej jednak uważam, że samą rolą, wcieleniem się w człowieka opętanego przez zarówno swoje jak i cudze ambicje, Portman prześcignęła wszystkie rywalki w wyścigu po statuetki.



Muszę też  przyznać, że bałam się tego filmu. Ale nie był to lęk, jaki odczuwa się przed na przykład horrorami, raczej obawiałam się, że przygniecie mnie formą, tematem.

Mam takie wspomnienie z dzieciństwa: uczęszczałam do szkoły baletu!  Co prawda krótko, bo może nawet nie był to rok, ale zapamiętałam, jak ogromny nacisk wywiera się na małych dziewczynkach, może siedmio, ośmioletnich,  jak  stale wyczuwalna jest  presja i nad wszystkim nieustannie czuwa nauczycielka-perfekcjonistka . Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że żeby coś osiągnąć, trzeba na to ciężko pracować, ale raczej szkoły tej nie wspominam miło.

 I myślę, że te wspomnienia, miały wpływ na mój lęk przed filmem. I chyba słusznie. Bo to, co przerażające w tym filmie, to po prostu jego prawdziwość. Fakt, że nie jest to zwykła fikcja, wizja reżyserska, ale odzwierciedlenie najprawdziwszego świata baletnic- i chociaż zdaję sobie sprawę, ze ja nawet nie byłam w przedsionku tego świata- ich marzeń i wyrzeczeń.

Zresztą- niektóre sceny w filmie inspirowane były życiem Diany Wiszniowej- rosyjskiej primabaleriny.,  uznanej w 2002 roku za najlepszą tancerkę Europy. Sama Wiszniowa dostała propozycję zagrania głównej roli w filmie, ale zrezygnowała ze względu na inne zobowiązania.
  

Film opowiada historię Niny- grzecznej, podporządkowanej mamie baletnicy ubiegającej się o główną rolę w ,,Jeziorze łabędzim”. Całe jej życie-wypełnia balet. O nim śni, o nim non stop rozmawia, wciąż ćwiczy O rolę stara się o nie tylko ze względu na swoje marzenia, ale też by udowodnić czy zrekompensować utraconą karierę taneczną swojej matki. I myślę, że jednym z motywów zasługującym na szczególną uwagę w filmie, jest właśnie motyw matki. . Ograniczającej swoje dziecko,  nie zauważając, że jest ono już  dorosłą, dojrzałą kobietą.  Niespełniona tancerka, wywiera na córce ogromny nacisk, dając jej do zrozumienia, że to przez ciążę, przez konieczność poświęcenia się wychowaniu, nie została znaną na całym świecie primabaleriną i że to Nina musi się za to odwdzięczyć, zdobywając główną rolę.


Dotychczasowa gwiazda spektaklu, Beth (Winona Ryder) odchodzi na zawodową emeryturę, w związku z czym: rozpoczyna się wyścig. Każda z baletnic byłaby skłonna zrobić dla tej roli wszystko, zapłacić każdą cenę. Jednak od samego  początku to skromna, niepozorna, cicha Nina, będąca zawsze w tle wszystkich wydarzeń, wydaje się główną faworytką do głównej roli. Wizja reżyserska wymaga od niej jednak wcielenia się zarówno w białego, niewinnego łabędzia, jak i niesionego emocjami i namiętnościami- czarnego. I o ile z białym łabędziem nie ma większych problemów, tak trudno-do tej pory perfekcyjnej i opanowanej baletnicy- stworzyć kreację w całości będącej zaprzeczeniem jej osoby. W zmierzeniu się z rolą i odkryciu nieznanych dotąd cech Niny ,,pomagają" trener Thomas (Vincent Mistrzunio Cassel) oraz inna baletnica, Lily (Mila Kunis).


                    <musiałam. no musiałam>


Na uwagę zasługuje tez napięcie, jakie budowane jest sposobem montażu-  pojedyncze, krótkie ujęcia, zbliżenia, połączone z lekkimi, pięknymi scenami tańca na bardzo wysokim poziome, budują tajemniczą, zagadkową i nieco mroczną atmosferę- powodując, że widz może poczuć się wciągnięty w obłęd głównej bohaterki. I właśnie ten obłęd, w jakiś sposób już na wiele sposobów ograny i ,,ugryziony” z każdej strony”, świetnie przedstawił reżyser.

Aronofsky w genialny sposób pokazuje  jaką cenę płaci artysta za dążenie do doskonałości, za chęć stworzenia arcydzieła.  Opowieść o walce z samym sobą, ze swoimi słabościami, ze swoją psychiką.  Z jednej strony: o tym, jak wiele możemy osiągnąć swoją ciężką pracą. Z drugiej: ze ta ciężka praca to czasami niestety nie wszystko, a dążenie do doskonałości może nieść za sobą tragiczne skutki.

Serdecznie polecam tę w jakiś sposób zagadkową, piękną i intrygującą pozycję każdemu, kto nie miał jeszcze okazji jej obejrzenia.



Jeden dzień- David Nicholls/Lone Scherfig


Książka:
stron: 448
tytuł oryginału: One Day
rok pierwszego wydania: 2011

Film
czas: 1 godzina, 48 minut
reżyseria: Lone Scherig
scenariusz: David Nicholls
gatunek: melodramat
produkcja: USA
światowa premiera: 8 sierpnia 2011
polska premiera: 11 listopada 2011


Na myśl o dzisiejszym temacie ,,przyjaźni” miałam w głowię filmowo-książkową pustkę. Nieźle się zaczyna- druga audycja, a ja już nie wiem, o czym! Niby nie muszę się dostosowywać do głównego tematu, ale myślałam że tak będzie najłatwiej.

I niby temat przyjaźni jest bardzo popularny, przewija się w ogromnej liczbie pozycji, ale właśnie-przewija. 

Oczywiście, są tytuły  w których przyjaźń jest głównym tematem, ale albo są to słodkie komedie z tych ,,tylko dla dziewczyn”, albo wszyscy je już widzieli, albo mnie nie zafascynowały tak, bym mogła o nich coś dłużej mówić.

I w końcu się zdecydowałam na jedną z moich ulubionych historii- choć ze sporymi oporami.

Bo jest to ,,Jeden dzień”. Gatunek: melodramat. I właśnie: już mam przed oczami skwaszoną minę chłopaków i części dziewczyn, niechcących mieć do czynienia z kolejną, na siłę wzruszającą i nieprawdziwą opowiastką..



Ale bardziej niż o motywie nieszczęśliwej miłości bez happy-endu,  chcę przedstawić tę książkę i jej adaptację jako zapis niezwykłej, w tym przypadku słodko-gorzkiej przyjaźni damsko-męskiej.
Historia wydaje się być potwierdzeniem czołowego argumentu ludzi twierdzących, że przyjaźń taka nie istnieje: ,,zawsze któraś strona się zakocha i ktoś będzie zraniony!"- krzyczą, zapominając, że przecież...mogą zakochać się obie strony, a najtrwalsze i najlepsze związki budowane są na przyjaźni ;> Historia Dextera i Emmy jest tego najlepszym przykładem- najpierw zakochana Emma czuła się ,,zraniona" przez niezauważającego jej Dextera,  a potem żyli ... długo(?) i szczęśliwie (? mimo licznych perypetii..w ostatecznym rozrachunku..może...hmm..oceńcie sami, mi jakoś wyjątkowo ciężko ;> )



Sama forma, sposób opowiedzenia historii był dla niezwykle wciągający-  tytułowy jeden dzień nie jest określeniem 24 godzin w ciągu których dzieje się akcja, ale jednego dnia, dokładnie 15 lipca,  opowiadanego  od roku 1988 -kiedy to dwójka bohaterów się poznaje- przez następne 20 lat, którym odpowiada 20 rozdziałów. Obserwujemy zmiany fizyczne bohaterów, ich ścieżkę rozwoju w pracy, komplikacje w relacjach rodzinnych oraz różne perypetie sercowe (zaznaczmy- w przypadku Dextera są to LICZNE perypetie..związkowe? Bo sercowe z jego strony to chyba nie do końca..).

Troszkę o fabule- pierwszy rozdział: wspomniany wcześniej początek znajomości bogatego i przebojowego Dextera oraz nieśmiałej prymuski, Emmy. Poznają się na imprezie z okazji zakończenia studiów, po której spędzają ze sobą dość dziwne, i niezręczne kilka godzin, po których ich drogi się rozchodzą. Ale-  na szczęście -nie na długo.

 Emma- pełna kompleksów nauczycielka, której największą pasją jest sztuka- pisze swoje wiersze, dramaty, opowiadania. Dexter z kolei jest pewnym siebie, przebojowym przystojniakiem, który z czasem zaczyna mieć niemałe kłopoty z opanowaniem swojej chęci sławy i posiadania pieniędzy, przez co zraża do siebie Emmę.

 Powstaje między nimi trudna do określenia relacja, coś na pograniczu przyjaźni i romansu. Ich przyjaźń nie jest słodka. Ma swoje, momentami bardzo poważne, kryzysy. Jest trudna, bardzo wymagająca od obu stron. Wymagająca sporej akceptacji, choć czasem o nią trudno ze względu na ogromną różnicę światopoglądów bohaterów.

Niewiele książek tak bardzo mnie wciągnęło od pierwszej strony, wzruszyło równocześnie bawiąc do łez i zostawiło po sobie tyle tematów do rozmyślań. Zachwyciło mnie w niej dosłownie wszystko. Magiczna, dowcipna, w jakiś sposób po prostu ludzka, bo nie jest to historia, która nie mogła by mieć miejsca. A przede wszystkim : zaskakująca, przez co niezwykle wciągająca.


Jakby zachwytów książką było mało- ukazała się jej ekranizacja, na którą czekałam z ogromną niecierpliwością jeszcze przed przeczytaniem książki. Dlaczego? Bo zobaczyłam zdjęcia z planu, plakat i obsadę. Dwie główne role tworzą Anna Hathaway i Jim Sturgess, nad którego rolami od czasu obejrzenia ,,Across the Universe” mój zachwyt tylko rośnie. Zdjęcia z planu i- moim zdaniem-cudowny plakat, zachęcały mnie pięknymi stylizacjami, idealnie pasującymi do minionych lat. No, i wszystkie te stylizacje na przepięknej Annie Hathaway, na której przykładzie w filmie możemy podziwiać ogromną pracę specjalistów od charakteryzacji, którzy świetnie przedstawili, jak może zmienić się kobieta na przestrzeni 20 lat- nie pokazali tego jednak przez spektakularne metamorfozy, lecz poprzez delikatne zmiany fryzury, makijażu czy stylu ubierania się.


         
<przykład taki. Mały. Tej metamorfozy kobiety w sensie.>



I ekranizacja udała się- co nie zdarza się za często- dorównywać książce. Świetnie oddała wyjątkowy klimat powieści. Mimo obaw- nie zrobiono z filmu kolejnego amerykańskiego, ckliwego melodramatu, w łatwy sposób oddziaływającego na emocje. Na pewno ogromny wpływ na to mieli aktorzy grający główne role, ale jest w filmie tym coś, co nadaje mu uroczy, troszkę subtelny, przy czym wyjątkowy charakter. Ciężko mi stwierdzić czy wpływają na to sposób kręcenia,  montaż, krajobrazy. Ale piękno formy w połączeniu z pięknem historii  tworzą wyjątkowy, choć wydający się nad wyraz zwyczajny obraz, w którym sama już nie wiem, co wpłynęło na to, że tak bardzo mi się podobał. 

Wracając do książki, która w ostatecznym rozrachunku wydaje mi się bardziej warta polecenia niż film, na okładce znajduje się zdanie:
 "Odkładając tę książkę masz niesamowite wrażenie, że znasz jej bohaterów jak najlepszych przyjaciół" 
Coś w tym jest- czytając odczuwałam ogromną sympatię do romantycznej i broniącej swoich wartości Emmy, przy czym rozumiałam, a czasem bardzo, choć z trudem, starałam się zrozumieć postępowanie trochę szalonego Dextera.

Niestety, nie jest to książka z serii ,,i żyli długo i szczęśliwie”. Niestety, bo nigdy nie zdarzyło mi się poczuć takiej więzi , takiej sympatii i takiego.. ludzkiego kibicowania bohaterom książki.



Po niej  dość długo siedziałam i myślałam (zresztą chyba nie tylko ja, ale też inni czytelnicy) kim ja będę za kilka lat, jak potoczy się moje życie, kto będzie mnie otaczał. Czy los będzie dla mnie łaskawy? Czy spełnię swoje marzenia? Czy poznam miłość swojego życia, założę rodzinę i wszystko potoczy się szczęśliwie ? A może już poznałam swojego przyszłego męża, i kiedyś jeden z już minionych/niedługo przyszłych dni będzie jednym z (mam nadzieję ponad) dwudziestu na rozdziałach mojej życiowej książki ? Czy za 20 lat będę mogła z czystym sumieniem powiedzieć: jestem szczęśliwa ? Sama postanowiłam wybrać jeden dzień w roku i co rok zapisywać, jakie znaczące zmiany zaszły w te 12 miesięcy, chociaż nadal czekam na wyjątkowy dzień by wprowadzić pomysł w życie. Nie mam tutaj na myśli pamiętnika, raczej swego rodzaju świadectwo, jakie zmiany- na przykładzie Emmy i Dextera widzimy, że czasem nieznaczące, a czasem ogromne-  mogą  mieć miejsce w ciągu zaledwie 365 dni.

Bardzo polecam tę historię- obojętnie w jakiej formie każdemu- choć, jak powiedziałam na początku jestem przekonana, że bardziej spodoba się dziewczynom.
Dzięki za przeczytanie, po raz kolejny zachęcam do komentowania i dzielenia się swoimi uwagami :>


P.S. Luźne przemyślenie długo po obejrzeniu filmu/przeczytaniu książki/przedstawieniu audycji: właśnie historia Dextera i Emmy skojarzyła mi się z wierszem ,,Niepewność" Mickiewicza. Taka tam. Luźna uwaga. Może ktoś w tym znajdzie sens ;>

Ostatni wykład: jak skutecznie spełniać marzenia z dzieciństwa- Randy Pausch


Zaczynamy!

Skąd właściwie pomysł na bloga, poza tym, co napisałam w pierwszym poście? Stąd , że coraz więcej na rynek wydawniczy czy do kin wchodzi nowych tytułów, i coraz ciężej wybrać coś wartego uwagi, coś oryginalnego… W żadnym razie nie czuję się jakimś ekspertem, wręcz jestem pewna że większość czytelników ma dużo większą wiedzę ode mnie, ale chciałabym przybliżać coś, co mnie w jakiś sposób poruszyło, wzruszyło czy zaciekawiło.

 Pierwszy tytuł, który chciałabym wam polecić, nie wpisuje się za bardzo w założenia bloga, bo właściwie nie jest to film, tylko ponad godzinne nagranie. Jednak, jak się okazało, ktoś je spisał i wydał w formie książki by trafiło do większej publiczności, jednak sama będę się opierać na nagraniu.

 Link z  nagraniem ostatniego wykładu Randy’ego Pauscha- profesora informatyki na uniwersytecie Carnegie Mellon w Pittsburghu, który swoją drogą ukończyło wielu laureatów nagrody Nobla, m.in. John Nash, laureat w dziedzinie ekonomii z 1994 roku, postać znana z filmu ,,Piękny umysł”.



Randy Pausch chorował na nieuleczalną odmianę raka trzustki z przerzutami na wątrobę- łącznie 10 niemożliwych do usunięcia guzów.

Wiedząc, że zostało mu od 2 do 5 miesięcy życia  w dobrej formie- a leczyli go najlepsi lekarze na świecie- dostał możliwość przeprowadzenia ostatniego wykładu.
Na początek profesor  zadaje pytanie:  ,,Jeśli możesz wygłosić ostatni wykład przed śmiercią- o czym by on był?”

I wybrał temat, który mnie osobiście bardzo wzruszył (ryczałam jak bóbr)- ,,Jak skutecznie spełniać marzenia z dzieciństwa”. Osoba, która wie, że umrze w ciągu kilku najbliższych miesięcy, osieracając trójkę dzieci, opowiada o tym, jak całe życie dążył do ,,odhaczenia” na swojej liście 6 punktów, które wymarzył sobie jako chłopiec. Wśród nich: zagranie w Zawodowej Lidze Futbolu Amerykańskiego, wygrywanie dużych, wypchanych pluszaków czy zostanie Kapitanem Kirkiem- postacią ze Star Treka. Ostatni punkt może dziwić o tyle, że-jak zaznacza- wybrał tylko konkretne, możliwe do zrealizowana marzenia- nie marzył na przykład  o zostaniu astronautą, bo miał wadę wzroku, co uniemożliwiałoby lot w kosmos.

Przekazuje nam ogromną siłę pozytywnego myślenia i naukę, że nigdy nie warto się poddawać, że nie ma rzeczy niemożliwych- niesamowite, że mówi to osoba, na której chorobę nie wynaleziono jeszcze lekarstwa.

Nie jest to wykład o chorobie. Zresztą, na samym początku wykładu pokazuje, że jest w lepszej formie niż większość ludzi w jego wieku i krótko wspomina o tematach, których w wykładzie nie poruszy- wśród nich: właśnie choroba.

Cały wykład opiera się na przedstawieniu, jak punkt po punkcie spełniał swoje, i pomagał spełniać cudze, marzenia- co, jak zaznacza, daje większą frajdę niż spełnianie  własnych.

Skąd w nim taka zawziętość do spełniania dziecięcych marzeń? Profesor przybliża moment, gdy miał 9 lat, i cały świat żył pierwszym lądowaniem na Księżycu. Jak mówi- w takim momencie wszystko wydaje się możliwe, a inspiracje i marzenia są wszędzie.



Dlaczego wybrałam ten film?

Po pierwsze dzisiejszy  temat to wiara (radiowy temat audycji w tamtym dniu ;) ). Jedni słysząc to słowo od razu pomyślą: Bóg, kościół, wspólnota, siła. Ja poszłam innym tokiem myślenia. Pomyślałam:  jak często powtarza nam się ,,uwierz w siebie”. Profesor Randy mówi nam : mury są w nas. Sami je tworzymy. Nie ma rzeczy, której- wierząc w swoje możliwości- nie jesteśmy w stanie dokonać. Trochę słowa te są oklepane przez ciągłe ich powtarzanie i wmawianie. Ale osoby takie jak profesor Randy pokazują, że jak najbardziej prawdziwe i uzasadnione.


Po drugie- film ten wysłano mi właśnie w  momencie, gdy nie wiedziałam, co zrobić. Bałam się że nie dam rady poprowadzić audycji, że zje mnie trema, że nie mam tej wiedzy, głosu, dykcji, że co ja tam się znam na książkach czy filmach.
Ale potem obejrzałam ten wykład i pomyślałam: no ej. Od małego marzę o dziennikarstwie. Przede wszystkim sportowym i prasowym, ale świat filmów i książek fascynuje mnie porównywalnie do siatkówki. A tu dostaję niepowtarzalną szansę prowadzenie własnej audycji, od początku do końca według własnego pomysłu- ktoś- a dokładnie ksiądz Przemek- wierzy we mnie i  od razu po usłyszeniu pomysłu mówi: jasne! Świetne!  I daje mi szansę na jego realizację. Jak z czegoś takiego nie skorzystać? Głupota. A nuż komuś się spodoba? Może ktoś sięgnie po polecany przeze mnie tytuł i uzna, że było warto?

Na koniec chciałabym po raz kolejny zacytować profesora Randy’ego: ,,Jeśli zawalasz sprawę i nikt nic ci nie mówi, to znaczy, że postawili na tobie krzyżyk”.
Mam nadzieję, że Wy nie postawicie na mnie krzyżyka :> Zachęcam was bardzo do obejrzenia wykładu, do którego link umieszczę poniżej , i proszę o komentarze, opinie co wam się nie podoba, co bym mogła zmienić.  Proszę też o propozycje filmów, książek, aktorów czy autorów których twórczością mogłabym się zająć, by nie było to jednostronne szerzenie kultury.




P.S: Wpis ten, pierwszy na blogu, jest też równocześnie moją pierwszą audycją radiową, której- jak wyżej napisałam- bardzo się bałam i nie wiedziałam, czy wykorzystać dawaną mi szansę. Mam nadzieję, że odniesienia do audycji radiowych nie będą utrudniały czytania :>

Na dobry początek- O mnie! :>


Cześć, tu Agata! :>

Blog powstały dzięki uzmysłowieniu sobie, że lepiej, niż mówienie, idzie mi pisanie i właśnie w tym kierunku chcę pociągnąć swoją przyszłość. Po prostu: blog do ćwiczenia warsztatu dziennikarskiego :>

Kilka słów o mnie:

Przede wszystkim fanka filmów, jednak nawet nie śmiem marzyć o profesjonalnym związaniu się w przyszłości z dziennikarstwem filmowym. Połączenie dziecięcych marzeń z pasją dziennikarsko-filmową dało niesamowite, pełne emocji doświadczenie- zaangażowanie w Radio Pustynia i audycję ,,Cześć, tu Agata!".




Moim filmowym Mistrzem (uwaga na przyszłość: gdy piszę ,,Mistrz" to albo mam na myśli aktora, albo siatkarza, o którym wspomnę za chwilkę ;> ) jest Edward Norton. Miano ,,Mistrza" zyskał u mnie dzięki roli w ,,Więźniu Nienawiści", ale o tym to jeszcze zdążę się rozpisać kiedy indziej ;>


Poza filmami bardzo ważną część mojego życia stanowi siatkówka. Nie zawsze pozytywne emocje związane z meczami, wstawanie w środku nocy, krzyk, kibicowanie-coś, co od kilku lat stanowi po prostu część mnie, i nie da się tego racjonalnie opisać- to trzeba poczuć ;> I tutaj znajdzie się Mistrz: Michał Winiarski (proszę nie odczytywać tego jako kibicowanie Skrze Bełchatów, nie nie! Jastrzębski Węgiel, ot co! :> ). Do miana Mistrza pretenduje też Michał Kubiak- pewnie też z sentymentu; grał w moim (wciąż) ulubionym, choć niestety nieistniejącym klubie: Jokerze Piła.




Co do gustu muzycznego, to konkretnego gatunku brak. Numer jeden na mojej liście stanowi pan Grzegorz Turnau oraz The Beatles. Co odkryję, co wpadnie mi w ucho- to słucham. Sting, Hey, Myslovitz, Phil Collins, Mela Koteluk, Kings of Leon, Muse, Placebo, Muchy,Pogodno, Bartosiewicz, Hans Solo... Tyle mi na tę chwilę przychodzi do głowy spośród artystów, których słucham w miarę regularnie ;> Jednak o muzyce wolę się nie wypowiadać, bo w tym temacie czuję się kompletnym amatorem :>

Myślę że w dalszej lekturze bloga pomocny będzie fakt, że moim miastem numer jeden, w którym marzy mi się w przyszłości mieszkać, i do którego każda, nawet najkrótsza podróż jest cudownym przeżyciem jest Kraków. Poza tym: marzeniem numer jeden na dzień dzisiejszy  (właściwie to..dwa marzenia. Oba na pierwszym miejscu) jest odwiedzenie Paryża oraz Nowego Yorku :>



To by było..chyba na tyle.

Więcej na pewno da się odczytać/wysłuchać w moich audycjach, które mam zamiar umieszczać na tym blogu w formie tekstu oraz-jeśli się odważę-plików audio. Mam nadzieję, że w przypadku bloga moja skłonność do rozpisywania się będzie plusem :>

Z góry dziękuję za każde wejście na bloga, przeczytanie wpisu czy komentarz. Zachęcam również do komentowania i dzielenia się swoimi uwagami, co mam zmienić/wprowadzić/usunąć z audycji, lub też na jaki tytuł powinnam zwrócić uwagę :>

Do usłyszenia! 
Agata :>

P.S.1: (Choć właściwie nie powinno być to ,,P.S", bo to bardzo, bardzo ważne, wręcz najważniejsze!)

Bardzo dobrze określa mnie ten oto obrazek:



Małe dziecko, stawiające kolejne,nieporadne kroki, podejmujące kolejne wyzwania i decyzje tylko (to znaczy aż !) dzięki nieustannemu wsparciu kilku Bardzo Ważnych Osób.  
Agato, Marto, Kasiu, Dominiko (brzmi dziwnie), Wojciechu (wymowna kropka) , Olu, Księże  oraz reszto niezawodnej ekipy Radiowej!
Dziękuję za wszystko! 
Za każdą rozmowę, każdą radę i każdą daną mi szansę.
Dla części: Za każde nawrzeszczenie na mnie, czasem nazwanie głupią idiotką, czasem nieodzywanie się w imię wyższego celu, co zawsze działało i motywowało do dalszej roboty :>
A przede wszystkim za cierpliwość. I wytrzymywanie z moimi wszystkimi  ,, konsekwentnymi" odejściami (,,teraz już na pewno! )po których zawsze następują powroty.. I za cierpliwe wysłuchiwanie, gdy czuję że muszę się wygadać i ponarzekać.* 
Mam nadzieję, że Was nie zawiodę. Postaram się zrobić wszystko, co w mojej mocy, byście kiedyś byli ze mnie choć trochę dumni.




*I za wytrzymywanie z moją monotematycznością (Kasiu, tu podziękowania i przeprosiny specjalnie dla Ciebie. Wiem,że czasem trudno słuchać mnie gadającej cały dzień tylko o jednym. I nie próbuj zaprzeczać, wiem jak jest ;) )